Kto szuka spokoju, przyjaznych ludzi, pięknego otoczenia, ten zakocha się w w tej krainie, jak i my się zakochaliśmy.
...ale naszym zdaniem, najpiękniejsza porą roku w Bieszczadach, jest złota polska jesień.
W kwestii wypoczynku można wierzyć wszystkim małym ekspertom od zabawy. Dzieci uwielbiają tu wszystko. Nie przeszkadza im kiepski zasięg internetu i brak telewizji.
MNS Była stara, zaniedbana i niezamieszkiwana od kilkunastu lat. W środku duże i wysokie, niemal dworskie pokoje były ogrzewane piecami kaflowymi. Kuchnia - metalowa Westfalka z fajerkami, stale ogrzewała nieizolowany zbiornik wody z przeznaczeniem do jedynej w domu wspólnej łazienki. A wodę pompowało się ręcznie na poddasze do sporego zbiornika skąd grawitacyjnie spływała do kuchni i łazienki. Tak więc już kilkadziesiąt lat temu, dom zapewniał wszelkie wygody i był praktycznie samowystarczalny.
Blisko dziewięćdziesięcioletnia willa stała wcześniej w Dynowie. Kiedyś z jej okien rozciągał się widok w dolinę Sanu, szeroką w tej okolicy. Willa lub Chata, gdyż tak ją teraz nazywamy, jest jak na drewniany dom stara, nawet bardzo stara. Na jednej z belek miała wyciosaną datę 1928. Gazety, które znaleźli nasi Majstrowie pod drewnianą podłogą były równie wiekowe. Bieszczady: Moja miłość do tych gór sięga lat siedemdziesiątych. Od początku lat osiemdziesiątych nie było roku, w którym nie przyjechałem tu choć na chwilę, nawet na chwilę... Już dawno rozpadła się stara mapa, na której zaznaczałem kolejne ścieżki i miejsca, przez które przewędrowaliśmy z moją żoną. Mapa, taka jaką ją pamiętam była wtedy cała pokreślona, a niektóre miejsca wprost zaczernione.
W trakcie rekonstrukcji, zostały wymienione elementy ścian znajdujące się w najgorszym stanie rozkładu biologicznego oraz wykonaliśmy adaptację wnętrza według naszego pomysłu i wyobrażenia. Dom o konstrukcji wieńcowej z bala modrzewiowego i świerkowego, został wzniesiony przeszło 86 lat temu i był użytkowany przez 3 pokolenia jednej mieszczańsko-nauczycielskiej rodziny. Dom został wzniesiony zgodnie z obowiązującą wtedy sztuką ciesielską, bez użycia gwoździ. Ściany z drewnianych bali w rozmiarze około 25 cm x 25 cm układane były warstwowo i łączone na węgłach czyli w narożach specjalnymi zacięciami na rybi ogon. Między węgłami bale łączono kołkami dębowym zwanymi dyblami.
Kilka pytań do właścicieli.
Nasz pomysł zrodził się w 2000 roku . Wtedy było tutaj jeszcze w miarę spokojnie. Bieszczady są obecnie modne, a ziemię tutaj wykupują wyłącznie "ludzie z miasta". Osobiście znamy wielu podobnych do nas. Sami nie mieliśmy pojęcia, a nawet pieniędzy aby podołać temu zadaniu. Ale nie tylko my wpadliśmy na równie szalony pomysł. Równolegle ze Stefanówką powstawał dom przeniesiony z Podlasia do wsi Krywe. W Wetlinie znam ich co najmniej kilka. Podobno do dziś w Bieszczady przeniesiono już kilkadziesiąt starych chałup. Obecnie znamy niejedną osobę, która z chęcią uczyniłaby podobny krok.
Naszym zdaniem w Polsce brakuje porządnych planów zagospodarowania przestrzennego, lub zwykłego zacięcia lokalnych władz aby inwestorzy nie budowali według maksymy „wolnoć Tomku w swoim domku", czyli bez świadomości, że inwestycja swym charakterem słabo wpisuje się w lokalny krajobraz. Mnożą się realizacje przedziwnych tworów architektonicznych, bez związku z tradycyjnym budownictwem. Staraliśmy się zatem, aby Stefanówka zachowała oryginalny podkarpacki styl domu mieszczańskiego zbudowanego w technologii wieńcowej. O ile z zewnątrz, chcieliśmy się wtopić w krajobraz, to wewnątrz, pierwotny charakter ścian tynkowanych na matach z trzciny był już nie do odtworzenia. Zatem wnętrza, zostały zaaranżowane i wykonane na nowo, choć w „przaśnym" charakterze. Całe przedsięwzięcie kosztowało nas masę trudu, wysiłku i nerwów. Przede wszystkim zdani byliśmy na własne siły, gdyż na początku lat 2000, nie było w regionie wyspecjalizowanych firm.
Oprócz biurokracji na którą chyba każdy narzeka, mierzyliśmy się np. z odległością do sklepów. Materiały do budowy dowoziliśmy z miejsca odległego o 60 km, a wykończeniowe nawet z Krakowa, Rzeszowa i Warszawy. Do "mszenia", czyli utykania w elewacji wiórami drewnianymi ściągaliśmy fachowca aż z podhala. Mitem jest także łatwy dostęp do sezonowanego, suchego drewna w Bieszczadach.
Kolejną uciążliwością okazał się zwykły brak chętnych rąk do prac wykończeniowych. Widocznie wszyscy, którzy chcą i potrafią pracować szukają chleba poza granicami Polski... Sami z żoną wykańczaliśmy wnętrza, gdyż nie mieliśmy komu zlecić tych prac. W trakcie prac wykończeniowych podróżowaliśmy 2 – 3 razy w miesiącu z miejsca odległego aż o 500 km, jadąc w piątkową noc, aby od rana w sobotę i następnie niedzielę do wieczora pracowac jako tapeciarze, malarze, stolarze. Następnie wracaliśmy nocą do naszego domu, aby w poniedziałek stawić się w pracy.
Pomimo wielu trudności, jesteśmy dumni, że dom powstał i jest dla nas szczęśliwym miejsce gdzie spełniły się nasze bieszczadzkie marzenia.
Komentarz: