Jako wstęp, proponuję obejrzeć film "Kiermasz w Łopience" znajdujący się pod ukrytym linkiem.
Wieś Strzebowiska jest położona nad potokiem Kalnica, po stronie działu wodnego jakim jest przełęcz Łopienka lub Łopinka to dolina oraz wieś, położona pomiędzy szczytami Łopiennika, Korbani i Jam.
Nieznane jest pochodzenie nazwy. Być może pochodzi od występujących tu łopianów. Nie ma także zapisów mówiących o powstaniu wsi. Wiadomo, że leżała w dobrach Balów z Hoczwi herbu Gozdawa. Wg A. Fastnacha, wieś powstała przed 1543 r., a już w 1552 była wymieniana w lustracji młynów wodnych. Powstanie wsi można wiązać z kolonizacją tych terenów na prawie wołoskim przez l udy pasterskie, wędrujące w XIV - XVII w. z Bałkanów na północ.
Odpusty w Łopience odbywały się 3 razy w roku: wiosną 16 maja w święto Wniebowstąpienia Pana Jezusa, w porze letniej - 13 sierpnia w święto Wniebowzięcia NMP (liczni pielgrzymi mogli spać wówczas pod gołym niebem) i jesienią 21 września w święto Narodzenia Matki Bożej.
Tłumy odpustowego ludu w Łopience mieściły się we wsi, która położona jest pomiędzy bardzo wysokimi górami i tylko jak wąska wstęga, z chat wieśniaczych spleciona, ciągnie się wzdłuż górskiego potoku. Lud tam zgromadzony nie miał się gdzie rozszerzyć i ugrupować, przedstawiał on widok bardzo malowniczy. Więc zaraz pod cerkwią murowaną, która starymi otoczona drzewy wraz z obszernym dziedzińcem i księżymi zabudowaniami, stoi na wyniosłym pagórku i stąd od południa, jakby umyślnie od ręki robionym tarasem otoczoną się być wydaje, przy wszystkich drogach i ścieżkach porozsiadały się baby przekupki z różnego rodzaju naczyniami, garnkami, rynkami, malowanymi łyżkami, sitkami, skopcami i innym podobnym towarem. Dalej Żyd z solą, obsadziwszy się żółtymi solówkami, z których jedne już były próżne i bebechami napchane, a inne jeszcze białymi głowami dość bezczelnie świeciły, bo brzuchy już dawno miały przez szachrajstwo wybrane, wabił chłopów przechodnich, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warzonki. Opis takiego odpustu zamieścił Zygmunt Kaczkowski w "Mężu Szalonym".
Dalej młody chłopak od Beskidu, smukły jak sosna i piękny jak statua marmurowa, w długich jasnych włosach, opadających na okrągłe, brunatną guńką osłonione ramiona, w małym, czarnym, okrągłym kapeluszu, w skórzanych, do lekkiej nogi przysznurowanych sandałach, stoi nad stosem drewnianych fujarek, na płachcie rozścielonej złozonych, i na jednej fujarce smutne przygrywając piosenki i w co rzewniejsze rozkwilajac się tony, wabi chłopów do kupna...
Góral gra nieprzerwanie, a echo, odbijając się dwukrotnie w dwóch przeciwległych lasach, powtarza każdej zwrotki ostatnie tony i dodając im z oddalenia pewnego uroku i powagi, pomaga do zachęcenia młodzieży. Trochę dalej nad samym już potokiem porozlewały się różnego rodzaju szatry, namioty i budki, w których czerwoni na twarzy szynkarze i wymowni Żydzi sprzedają gorzałkę i piwo. Przy nich, jako nierozerwalny przyjaciel gorzałki, szewc, ów pijak koronny, rozłożył sklep z butami czarnymi i czerwonymi dla niewiast i dziewek. Dalej drugi gorzałczny towarzysz, tytuń, na węgierskiej zrodzony ziemi, przez bakuniarzy wniesiony, rozsypał na kilkunastu płachtach pokotem i ciemnobrunatnymi błyszczący liśćmi. Niżej, po obydwu stronach potoku, gęsto kładkami przerzuconego, poustawiano budy drewniane, w których na stołach i deskach na poprzek poukładanych, żydowscy kupcy od Krakowa i Białej z bawełnianymi towarami, z dymkami, suknami i innym łokciowym towarem, Ślązacy z płótnami, obrusami i cętkowatymi, pstrymi tkaninami, Węgrzy z bławatkami, jedwabiami i olejkami, inni Żydzi z bakalią, z korzeniami i południowymi owocami, cukiernicy z cukrami, arakami i przyprawną gorzałką, złotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierścionkami, oprawami do karabel, szpinkami, czapnicy i kuśnierze z rogatywkami, bobrowymi czapkami dla księży, a lisimi dla ekonomów, z odnowami do futer i całymi baranami, rozciągnęły się długim, podwójnym szeregiem, a mieszcząc pomiędzy siebie małe kramiki z nićmi, igłami, guzikami i innym błyszczącym rupieciem, ostatniego kresu wioski sięgają, nad którym, nad tymże samym potokiem, tylko w cokolwiek obszerniejszym miejscu, bieleje maleńki dwór Pod Lipami. Siwy szlachcic zgarbiony, w popielatym kontuszu i białej rogatywce, sunie bokiem opierając się na trzcinie o gałce złoconej, a tuż przy nim, ale w tył o pół kroku, pleban ritus graeci i mówi coś do szlachcica z uszanowaniem, bo za nimi pachołek garbi się pod lamami i jedwabiami, które szlachcic zakupił na ornaty do zakrystii cerkiewnej jako votum, które uczynił w czasie swej niedawnej choroby. Na pniu powalonym i jednym końcem walającym się w bystrym potoku, w lisiej czapce, choć w lecie i w szaraczkowym kubraku siedzi leśniczy, a pobereźnik stoi przy nim i trzyma pęk lisich i zajęczych skórek, które dwaj Żydkowie, stojący przy nim oglądając przyganiają im to włos krótki, to barwę niepiękną, to plisze, jednak godzą, kupują i rachując pieniądze na dłoń myśliwego, rzetelnie płacą. Dalej Cygan z niedźwiedziem, na łańcuchu trzymanym i na dwóch łapach idącym, posuwa się pomału, przygrywając piskliwym głosem na popękanej fujarce, do której to muzyki opalona i w brudne płachty owinięta Cyganka, w takt wybija na małym bębenku. Hurma dzieci pyzatych biegnie za niedźwiedziem, niecierpliwiąc się na tę chwilę, kiedy zacznie tańcować. Mołodycie suną za Cyganką z nieśmiałością i z dala, bo ona w interaktach komedii przecudne rzeczy powiada, zgadując zarówno przeszłość rumieniącą twarze młodych, jak i przyszłość podnoszącą ich serca jakąś słodką nadzieją. Dalej jeszcze za nimi stoi dzierżawczyni dwóch wiosek z dwiema rumianymi córkami, a podczas kiedy córeczki zagapiają się za niedźwiedziem, mamunia im perswaduje, że nie przystoi córkom szlacheckim oglądać się za tak pospolitą komedią, wyprawianą przez dzikie bestie i Cygany. Pomiędzy to wszystko snuje się lud różnych ubiorów i różnego rodzaju; snują się także jeszcze olejkarze węgierscy z drewnianymi pudłami na pasach skórzanych zawieszonymi na sobie, a napełnionymi różnej wielkości flaszeczkami; snują się szarlatani dziwacznie poubierani i kazawszy swoim chłopcom ciągnąć za sobą wózek napakowany z czubem, z którego to pakunku wyglądają różnego rodzaju słoje, słoiki i jaszczyki, wywołują w głos dobroć i skuteczność swoich driakwi i spirytusów na różne choroby i dolegliwości. Snują się także pielgrzymi, z miejsc dalekich powracający pustelnicy z eremów swoich na miejsce odpustu, przybyli dziadowie i żebracy różnego wieku, którzy to idąc o kulach, to czołgając się po ziemi, to przysiadając na wynioślejszych miejscach, pokazują przechodzącym swoje członki opuchnięte i skaleczone wrzaskliwym jękiem stają się zwrócić na siebie ich uwagę. A kiedy po górach po obu stronach wioski widać jakby rozsiane kupki spoczywających pod namiotami lub pod drzewami, a wąskimi drożynami i ścieżkami z gór się spuszczającymi wysuwają się jeszcze całe wstęgi nowo przybywających podróżnych - to nad doliną wznosi się gwar tak mocny i tak pomieszany, że słuchającemu go z daleka musi przyjść na myśl dawna opowieść o pomieszaniu języków w Babelu. Na dziedzińcu cerkiewnym znowu inne zajęły mnie rzeczy. A to najpierw ów wielki tłum ludzi, jednych wchodzących na nabożeństwo, a drugich już wychodzących, dalej innych pełzających na kolanach naokoło kościoła, innych leżących krzyżem na środku drogi i proszących jęczącym głosem, aby po nich deptano. Pod starymi drzewami, otaczającymi dom Boży, o kilka kroków jeden od drugiego, siedzieli księża spowiednicy i mając każdy przed sobą stoliczek drewniany, na który odchodzący od spowiedzi po groszu rzucali, w jednej ręce trzymając stułę i zasłaniając nią usta spowiadających się, drugą ręką naciskających się odganiali. W końcu dziedzińca cokolwiek większy tłum ludzi cisnął się mocniej i stanął kołem. W tym kole leżał człowiek na ziemi i jęcząc przeraźliwie wił się na różne sposoby.
Nad nim stał kapłan świecki czy zakonnik jakiś z kropidłem, kropił co chwila leżącego na ziemi i wymawiał przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Im więcej ksiądz kropił, tym głośniej i niezrozumialej krzyczał i tym boleśniej wił się ów leżący na ziemi, a gdy mnie to zadziwiło i zapytałem: co to było? odpowiedział mnie ojciec: że leżący na ziemi jest to człowiek opętany przez diabła, a kropiący ksiądz egzorcysta. Przed drzwiami cerkwi po obydwóch stronach stały dwa wielkie stoły, za którymi siedzieli dwaj wikariusze i z pomocą diaków czy innych sługusów odbierali od naciskających się do nich pobożnych różne na mszę świętą ofiary. Lud cisnął się do nich z taką gwałtownością, że aż się wywracali niektórzy i suknie darli na sobie, a który się docisnął rzucał prędko co miał, czy kilka groszy, czy kawał płótna, czy chleba kilka bochenków, czy masła osełkę, co służalec odbierał, księdzu zaś powiadał swoje nazwisko i intencję, co znowu ksiądz do rejestru zaciągał. Lubo to jeszcze wtenczas było blisko trzy godzin do południa, za każdym stołem wielkie już kupy leżały tych ofiar, a spore skrzynki niemal już napełnione były pieniędzmi; do czego i my atrybucja przystąpiliśmy także do jednego z tych stołów i ofiarowaliśmy każdy z nas po dukacie na mszę święta, powiadając: Za pomordowane dusze na Ukrainie.
Tego pobożnego aktu dopełniwszy, szliśmy do cerkwi. Ale ścisk wchodzących i wychodzących był tak gęsty, a drzwi wchodowe tak wąskie, że ani podobieństwa nie było się choć do drzwi docisnąć. .. Odstąpiliśmy od kościoła, a ojciec rzecze do mnie: Nie masz sposobu. Jest to jedno miejsce, gdzie tałatajstwo równym jest urodzonym, jakoż trzeba mu przyznać, że umie tej równości używać. Zmówny pacierz choć na dziedzińcu... I tak się stało. Przed obrazem Matki Najświętszej, wystawionym pod drzewem na dziedzińcu, uklęknąwszy, odmówiliśmy pacierz, a ofiarowawszy serca nasze za ową krew niewinnie wylaną przez hajdamaków, szliśmy do dworu w gościnę. W czasie odpustów pielgrzymi korzystali z wody leczniczej cudownego źródła położonego między cerkwią a nowym cmentarzem. Woda z niego pomagała na choroby oczu. Nad źródełkiem stała murowana kapliczka z wnęką, w której umieszczony był obrazek Matki Bożej.
Podczas odpustów odprawiano również nabożeństwo przy źródełku. Drugie takie źródło zwane cudownym znajdowało się przy drodze na przełęcz Hyrcza (dziś rosną tam sosny), a woda z niego pomagać miała również na oparzenia. Tradycja odpustów w Łopience utrzymała się nawet jeszcze a latach okupacji. Po 1941 r. przy drodze prowadzącej do cerkwi w stronę przełęczy Hyrcza ustawiono 13 krzyży drewnianych, które tworzyły małą kalwarię. Ostatni z nich stał przy granicy z Tyskową.
Po II wojnie światowej, deportacjach i tzw. zawirowaniach historii I odpust w Łopience I mógł się odbyć dopiero w 2000 r. w wolnej już Polsce. Było to wydarzenie bez precedensu i odbiło się dużym echem w wielu środowiskach inteligenckich. Proboszczem w Cisnej został ks. Piotr Bartnik, człowiek bardzo mocno związany emocjonalnie z Bieszczadami i ich bolesną niekiedy przeszłością, mający wielki dar jednoczenia ludzi dla dzieł Bożych. Pani Denisiuk z Cisnej, artystka malarz ofiarowała cerkwi znakomitą kopię cudownej ikony Matki Boskiej.W czasie odpustów, trzy razy do roku, odprawiano tu drogę krzyżową. Ostatni odpust w Łopience odbył się w 1943 r. W 1944 r. przechodził już tędy front i nie było takiej możliwości.
Komentarz: